Pamiętnik z podróży na Zielone Wzgórze.

 

Tytuł powinien raczej brzmieć „Pamiętnik z podróży po prowincjach atlantyckich Kanady”  bo jak się za chwilę przekonasz odwiedziliśmy nie tylko Wyspę Księcia Edwarda ale też Nową Szkocję i  Nowy Brunszwik ale ponieważ przez całe życie marzyłam, aby zobaczyć miejsce gdzie powstała moja ulubiona książka i gdzie mieszkała uwielbiana przeze mnie bohaterka –rudowłosa Ania, ja tak naprawdę jechałam na Zielone wzgórze.

Tekst napisany kursywą to fragment z mojego pamiętnika, który prowadziłam podczas podróży. Wrażenia spisywałam w różnym czasie –przed oraz  po wydarzeniu, w związku z tym mogą znajdować sie tutaj różne formy czasu.

Dla mnie Wyspa Księcia Edwarda, a dokładnie Zielone Wzgórze, pozostawało w sferze marzeń przez 30 lat ….  I to tych nierealnych marzeń!  Dlaczego? Bo mieszkałam Polsce- na drugim końcu świata! I dlatego, a może przede wszystkim dlatego, że urodziłam się w czasach, kiedy w Polsce panował komunizm. Nie znając innego świata, myślałam, że to normalne, że ubrania czy buty nosi się po starszej kuzynce  a kiedy się z nich wyrośnie przekazuje się je dalej a to wszystko dlatego, że nic nie można kupić- bo sklepy są puste!

„Normalne” wówczas było też to, że człowiek bał się władzy … i sąsiada….  I ten brak nadziei na  zmianę….

Jakiekolwiek marzenia o lepszym jutrze nie zawierały żadnych górnolotnych pragnień. Były one wręcz bardzo przyziemne -,,żeby rzucili do sklepu kozaki bo nadchodzi zima…” Wówczas nikt nie pragnął, żeby były one różowe, lecz zwyczajnie, żeby BYŁY.

W takich właśnie czasach ponurych, odartych za jakichkolwiek radości przeczytałam książkę „Ania z Zielonego Wzgórza”, w której dziewczynka, bezdomna sierota, bez jakby się mogło wydawać jakiejkolwiek przyszłości, zupełnym zrządzeniem losu, trafia do rodzeństwa Catbergów mieszkających w domu na Zielonym Wzgórzu. Dziewczynka ma marzenia, ciężko pracuje walcząc z przeciwnościami losu oraz swoimi słabościami aby spełnić swoje marzenia i…. I udaje się jej!

Kiedy czytałam książkę, byłam mniej więcej w wieku mojej bohaterki i tak sobie pomyślałam, że przecież marzyć można a złe czasy wreszcie muszą się skończyć. Tak też się stało. Komunizm się skończył a ja zamieszkałam w kraju Ani Shirley i spełniłam moje marzenie.

„… tak sobie myślę, że tą podróż powinnam nazwać pielgrzymką. W końcu czekałam na  nią 30 lat!”

 

„ Od wczoraj jesteśmy w drodze na Zielone Wzgórze. Do tej pory zrobiliśmy (mój Mąż zrobił 1 000 km).”

Wyjazd zaplanowaliśmy na 1 sierpnia ale aby uniknąć całego dnia jazdy, pierwsze 300 km  trasy pokonaliśmy dzień wcześniej. Po pracy udało się nam dojechać do Brockville (które zresztą słynie z pierwszego w Kanadzie podziemnego tunelu kolejowego).

1 sierpnia.

„ W pobytach w hotelach najbardziej lubimy te leniwe poranki i  przygotowane przez kucharza śniadania, jednak tym razem nawet mój mąż wydawał się trochę podenerwowany…., w pośpiechu….

Szybko przepakowaliśmy auto, tak aby mieć w zasięgu ręki przekąski, owoce i wodę oraz kilka dodatkowych długopisów abym mogła bez problemu spisywać moje wrażenia z podróży- pielgrzymki i jedziemy!

Dzisiaj do pokonania odcinek  Brockville-Rivere-du-Loup, czyli niemal 650 km. Trasa dość monotonna, żeby nie powiedzieć nudna. Jedyna doza adrenaliny to przejazd przez dwa duże miasta- Montreal i Quebec i od czasu do czasu, jakiś „niecierpliwy” kierowca na trasie….

 

Zmiana krajobrazu nastąpiła za Quebec City, gdzie autostrada przybliża się do rzeki Św. Wawrzyńca i dalej prowadzi już wzdłuż jej brzegu. Teraz po lewej stronie mamy rzekę a po prawej na horyzoncie wyłaniają się niewielkie wzgórza a na nich farmy i małe białe kościółki”.

Rivere-du-Loup to niewielka miejscowość turystyczna położona na południowym brzegu rzeki Św. Wawrzyńca. Miasto zostało założone w 1673 r. jako  Sieur Charles-Aubert de la Chesnaye. na cześć wczesnego szkockiego osadnika Alexandra Frasera. W 1919r. miasto nazwano Rivière-du-Loup.

Z ciekawostek dotyczących miasta  można wspomnieć, iż w 1950 roku Rivière-du-Loup było miejscem wypadku nuklearnego. Samolot B-50 Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych wracał z bombą atomową do Stanów Zjednoczonych. Bomba została uwolniona z powodu problemów z silnikiem, a następnie zniszczona w niejądrowej detonacji, zanim uderzyła w ziemię. Eksplozja rozrzuciła prawie 45 kg uranu.

W miasteczku znajduje się też całoroczny sklep bożonarodzeniowy-Noel Au Chateau (coś dla miłośników świąt Bożego Narodzenia)- niestety kiedy dotarliśmy na miejsce był juz zamknięty.

Noël au Château.

Rivière-du-Loup to również tradycyjny przystanek między miastem Quebec, Maritimes i półwyspem Gaspé. Trans-Canada Highway skręca tutaj na południe, przejeżdżając z Autoroute 20 na Autoroute 85 i kontynuując na południe do Edmundston, Nowy Brunszwik.

My do miasta dotarliśmy dość późno i jedynie zdołaliśmy wybrać się na molo żeby podziwiać piękny zachód słońca.

Maritimes- New Brunswick.

Maritimes, zwane też prowincjami atlantyckimi, to region wschodniej Kanady składający się z trzech prowincji: Nowy Brunszwik, Nowa Szkocja oraz Wyspa Księcia Edwarda.  Samo słowo „maritime” pochodzi od łacińskiego „maritimus”- z morza, blisko morza.

2 sierpnia.

„Dzisiaj bardzo napięty grafik. Do pokonania 550k. Do zobaczenia dwa miasta, najdłuższy kryty most oraz słynne Hopewell Cape. Zostawiamy za sobą Rivere-du-Loup i kierujemy się autostradą A85 w stronę pierwszej prowincji należącej do Maritime czyli Nowy Brunszwik.”.

„Dzisiejsze widoki  rekompensują całe wcześniejsze 1000 km. Dwupasmowa droga wije się pomiędzy wzgórzami, które im dalej na horyzoncie, tym mniej widoczne…. ginące w porannej mgle. Co jakiś czas, tu i ówdzie widać taflę jeziora, w której odbijają się promienie słoneczne… ależ to uczta dla oczu. Można by odnieść wrażenie, że wraz z przekroczeniem granicy prowincji wjechaliśmy do innego świata. Piękna przyroda i ten spokój, brak pośpiechu-  tak rzadko spotykany w GTA. Z rzadka mijają nas samochody osobowe czy kampery, jeszcze rzadziej ciężarowe, aż chciałoby się zjechać z trasy i zostać. Nie wracać do tego szalonego pędu. Problem w tym, że zjazdy też są rzadko… dobrze, że mamy pełen bak ….:-O”.

Po trzech godzinach jazdy, wreszcie docieramy do naszego pierwszego punktu- Hartland.

W planie spacer po najdłuższym krytym moście w Kanadzie.

Miasto Hartland znajduje się w prowincji Nowy Brunszwik, blisko granicy z USA. Tereny te zostały zasiedlone w 1797r. Nazwę Hartland nadano miastu  w 1874 r. na cześć Jamesa R. Hartleya, geodety i członka Zgromadzenia Legislacyjnego. Największą sławę  miastu przyniósł  kryty most, który jest obiektem o znaczeniu historycznym. Most  został otwarty 4 lipca 1901r. W ramach gruntownego remontu w 1921 r. dodano zadaszenie natomiast chodnik dla pieszych  w 1945r. Rozciągająca się na  390,75m długości konstrukcja rości sobie prawo do tytułu najdłuższego krytego mostu na świecie.

Historic Hartland Covered Bridge.

 

„Dzisiaj kolejny upalny dzień, więc spacer po zadaszonym moście okazał się bardzo przyjemny. Po drugiej stronie – obowiązkowo kawa i donut w Timie (Tim Horton’s), szybka wizyta w punkcie informacyjnym w celu zaopatrzenia się w mapy i inne darmowe ulotki oraz mała sesja zdjęciowa. … i postój przy tablicy informacyjnej-M (mój Mąż) żadnej nie ominie!”

 

Fredericton.

„Nieco głodni ale i podekscytowani zobaczeniem stolicy Nowego Brunszwiku dojeżdżamy do Fredericton.  W planach było zwiedzanie miasta ale niestety pączek i kawa dały szybki aczkolwiek krótkotrwały zastrzyk energii….”

„W Google wszyscy polecali Isaac’s Way Restaurant, więc i my tam się udaliśmy. Czy było tak wyśmienicie jak twierdził Google? Raczej powiedziałabym normalne… co było niezwykłe w tym miejscu to wystawione obrazy, które można było kupić od ręki. Jeden niemal kupiła, przedstawiał widoki, które właśnie dzisiaj mieliśmy możliwość podziwiać na trasie – zielone wzgórza po horyzont, skąpane w słońcu…. Bardzo żałuję, że nie kupiłam”.

Fredericton jest stolicą Nowego Brunszwiku. Zostało utworzone przez lojalistów w 1785r. i nazwane na cześć Fryderyka, syna króla Jerzego III. Miasto pełni funkcję stolicy prowincji, jednak daleko mu do dużych metropolii takich jak Toronto. Fredericton, choć skromniejszych rozmiarów wydaje się być dość ( jak to napisał autor w jednym z przewodników) „eleganckie, jak z katalogu i bardzo angielskie w tonie i kształcie”.

Legislative Assembly of New Brunswick.
Fredericton Region Museum.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„ Zaopatrzenie w kawę jedziemy dalej! Szkoda, że na Fredericton mieliśmy tak mało czasu. Gdzieś przeczytałam, że jest ono eleganckie i  bardzo brytyjskie. Niestety nie było czasu, żeby to zweryfikować ale faktycznie miasto wydaje się być bardzo zadbane o z dużą ilością  kwiatów w każdym możliwym miejscu. Odnosiło się wrażenie jakby czas tutaj zwolnił….”

Hopewell Rocks Provincial Park.

„We are running out of time…

Chyba przesadziłam z ilością atrakcji na dzisiejszy dzień…. przed nami łącznie  ok 2,5 godziny trasy i dwa  punkty w programie, nie wiem czy damy radę… […] do Monkton na szczęście dojechaliśmy zgodnie z planem. Tutaj zjechaliśmy na drogę nr 114 prowadzącą na południe [do miasta jeszcze wrócimy].Trasa wije się przez małe miejscowości, czasami wzdłuż klifu, ale niestety nic nie widzimy, gdyż zbocze porośnięte jest drzewami i zaroślami i choć bardzo byśmy chcieli zaspokoić naszą ciekawość to nic z tego! [….]

Każde z nas wyruszało w tą podróż z innym celem. Moim było /jest (jeszcze tam nie dotarłam) spełnić marzenie i zobaczyć Zielone Wzgórze, z kolei M bardzo chciał stanąć na dnie oceanu. Tutaj stało się to możliwe… mam tylko nadzieję, że nie będzie się nudził przez resztę podróży…

Ale po kolei. Pomimo dość poważnych obaw, iż możemy dojechać tutaj na tyle późno, że nie będziemy mieli czasu aby zejść na dół – udało się„( w związku z niebezpieczeństwem jakie niesie ze sobą siła napływającej i odpływającej wody w parku panują ścisłe zasady co do godzin otwarcia; po zamknięciu jest zakaz schodzenia na dół).

Będąc już na miejscu, swoje kroki skierowaliśmy do muzeum, nie jest ono duże, jednak warto je zobaczyć, gdyż daje przedsmak tego, co wkrótce każdy odwiedzający to miejsce będzie mógł zobaczyć .

Kiedy ja zobaczyłam  zdjęcia zrobione podczas odpływu i przypływu – jedno obok drugiego, naglę zapragnęłam być tam u podnóża klifu- na dnie oceanu! Nawet M przestał zaczytywać się w tych wszystkich informacjach na tablicach. Jak gdyby na jakieś niesłyszalne hasło skierowaliśmy się do wyjścia i po ok. 10 min spaceru przez las doszliśmy do brzegu klifu. Znajdowała się tam rampa ze chodami oraz  niewielki plac z pompą wodną, przy której stało kilka osób obmywając sobie nogi z gliny i piasku…. Ja tylko spojrzałam na moje jasne klapki i pomyślałam – Ups! Zapomniałam wyjąć z auta buty, które zabrałam ze sobą właśnie z myślą o tym miejscu!

Hopewell Rocks Provincial Park.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jak to jest chodzić po dnie oceanu? Bo ja nie!  Ja jechałam do Hopewell Rocks ze względu na widoki, żeby zobaczyć to miejsce,  ale dopiero tutaj, na dnie oceanu zdałam sobie sprawę z tego jak niezwykłe jest to miejsce, że oto właśnie na moich oczach, dzieje się cud natur!

Po zejściu na dół stąpaliśmy ostrożnie, niewiedzą czego się spodziewać po dziwnym, kamienno-piaszczystym dnie, podczas gdy inni (będący tu już jakiś czas) wręcz czerpali przyjemność z taplania swoich bosych stóp  w  rdzawym błocie…. Rozglądając się dookoła na chwilę straciłam poczucie czasu oraz… M – z pola widzenia, kiedy go znalazłam okazało się że doszedł do samego brzegu wody- kilkadziesiąt metrów ode mnie. Pomyślałam- ja też chcę, po czym spojrzałam na moje klapki- …oh kogo obchodzą klapki w takiej chwili! Idę!

 

 

 

 

 

 

 

[…]To było niezwykłe uczucie spacerować pomiędzy tymi olbrzymami.

Siła wody nadała tym skałom niezwykłe kształty. Można by tu spędzić cały dzień i zastanawiać się do czego każda z nich jest podobna po czym zrobić kilka kroków i stwierdzić, że z tej strony przypomina zupełnie coś innego. Co ciekawe każdy komin, bo tak  nazywają się te formacje  skalne, miał wspólną cechę- każdy stał na olbrzymiej stopie porośniętej glonami, które wyglądały jak  stopy jakiegoś olbrzyma…. U ich podnóży, pod kamieniami,  chowały się zgubione przez odpływ małe skorupiki. Maleńkie kraby siedziały przycupnięte pod kamieniami,  natomiast ślimaki przyczepione  do skał i oklejone glonami starały się ukryć przed drapieżnikami…. i ludźmi. Z kolei ogromne głazy, częściowo zatopione w tej rudej mazi i pokryte  ciemnozielonymi glonami  wyglądały jak włochate potwory wylegujące się na plaży. Ot… takie małe i duże cuda natury!

[…] Po takich emocjach nie starczyło już sił na nic więcej jak tylko spacer po Moncton. Przeszliśmy się główną ulicą, zatrzymując się co jakiś czas to podziwiając witryny sklepów to w poszukiwaniu restauracji, której menu odpowiadałoby nam obojgu i po kolacji pojechaliśmy do hotelu.

2 komentarze do “Pamiętnik z podróży na Zielone Wzgórze.”

Skomentuj Agnieszka Anuluj odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *